…
–Michał, wróciłem z urlopu i wypatrzyłem, jak pieron, robotę. Spójrz, na łące 150 metrów od lotniska 20 Niemców kopie za karę rowy obronne. Pojedziemy dziś i rozbroimy ich.
Połechtało mnie, wszak do dziś mam termin uzbrojenia 30 ludzi. Propozycję z miejsca przyjąłem. Bierzemy lornetkę i schodzimy na dół, skąd można będzie dokładnie obejrzeć miejsce akcji. Stajemy w ogródku, koło ostatniego zabudowania w Mąchociach, od strony lotniska. Podnoszę lornetkę i dokładnie obserwuję. W południowo–wschodniej części lotniska widać zaczęty głęboki rów. Do najbliższego lasu 4 km, do wsi 4 km, w górę – do tego miejsca, gdzie stoimy też 4 km. Teren płaski, odkryty, nigdzie rowu, czy krzaczka. Widoczność z lotniska dobra. Na lotnisku czuwa kompania alarmowa. Stoi tam 1500 Niemców, w pogotowiu samochody, samoloty. Oddaję lornetkę „Dzięciołowi”, siadam na biesiodce domu i nerwowo zapalam papierosa.
–No i co myślisz, Michał?
–Myślę, że wariacką akcję wymyśliłeś i że to się w biały dzień nie uda.
–Patrz, Michał, przecież oni w rękach nie trzymają broni. Broń w kozłach stoi za nimi. Pilnuje jej tylko dwóch, czy trzech wartowników.
–Wiem Janek, że w swojej wsi chcesz strugać bohatera z powodu dziewczyny, ale…, ale ja nie mam wyboru i akcję przyjmuję – i podaliśmy sobie ręce.
Na ten moment nadszedł „Jurand”. Przedstawiłem mu propozycję. Kiedy obejrzał teren, orzekł, że to szalony pomysł.
–Gdybym ci Michał, mógł nie pozwolić, nie poszedłbyś, ale skoro masz wolną rękę, nic nie mam do gadania.
…
Kiedy tylko puściłem hasło, kto idzie ze mną na robotę, zlecieli się wszyscy. Wybrałem „Bolka”, „Gustawa”, „Jakuba” i „Dzięcioła”. Zabraliśmy konie od „Kofronia” i zgrabny wasążek. Na dno nasłaliśmy siana, w którym umieściliśmy steny, za pasami mieliśmy kolty, visy, po trzy bojowe granaty angliki, duży zapas magazynków i amunicji. Każdy był ubrany po cywilnemu, upodobniony do tutejszych chłopów. Serdecznie pożegnał się z nami „Jurand”.
–Na mazgajstwo nie ma czasu – mówię i ruszamy.
–Złamcie karki!– słyszymy za sobą kolegów.
Jesteśmy w połowie góry, gdy na dole słyszymy serię automatu i strzały z kabeka. Po zjechaniu niżej, w zaroślach małego lasku, którym jedziemy spostrzegamy naszego kucharza z rozwianym włosem i prowiantowego „Wrzosa”. Jest wystraszony. Zadyszanym głosem woła:
–Niemcy! Niemcy za mną na dole.
–Gdzie? – wstrzymuję konie i wyskakujemy z bryczki, chwytając steny
„Wrzos” trzęsie się z podniecenia i prawie płacze:
–Chyba postrzelili mnie, skurwysyny, choć nic nie czuję.
Oglądam spodnie, prawa nogawka rozdarta kilkoma pociskami, lecz noga cała. Posyłam natychmiast „Dzięcioła” na rozpoznanie.
–Dużo ich jest? – pytam.
–Dwóch – odpowiada „Wrzos”. – Jadą na furmance. Zakupiłem ciele na obiad dla plutonu, prowadziłem, już byłem przy lesie. Gdy mnie zobaczyli, zeskoczyli z wozu i poczęli strzelać. Krzyczeli <Halt!>, ale nie stanąłem, a ciele to chyba postrzelili, bo zabeczało, wyrwało mi się i przewróciło się w krzakach.
–Uspokój się „Wrzos”, „Dzięcioł” sprawdzi, to może ich dojdziemy.
„Dzięcioł” niedługo wrócił, wyglądało na to, że Niemców już nie ma.
–A cielę zabierzcie – zwróciłem się do „Wrzosa” – bo nie będzie co jeść.
Jak to było mówił mi potem Wicek Tutaj. Wyjechało dwóch Niemców od mleczarni. Gdy zobaczyli „Wrzosa” z cielęciem, poczęli krzyczeć i strzelać, ale w las bali się iść. Wrócili, siedli na furmankę i pojechali w stronę Bączkowa.
Na początku kraksa, to na koniec będzie dobrze. Popędziłem batem konie.
Wyjechaliśmy koło mleczarni w Mąchocicach i skręciliśmy do wsi na prawo. Kiedy byliśmy już widoczni na wzgórzu, przez drugą wieś Mąchocice odległą o jakieś 150 metrów wjechały trzy samochody po brzegi wypełnione Niemcami.
–Banditen! – usłyszeliśmy niemiecki krzyk, a potem komendę po niemiecku – z wozów! Odbezpiecz broń! Na stanowiska!
Z miejsca policzyłem to za kawaleryjski zwód. Niemcy dobiegali płotów, zarzucili broń na płoty, gotując się do strzału w kierunku nas. Oficer niemiecki podniósł lornetkę do oczu. Choć myślałem, że nas przejrzy, że my partyzanty, powiedziałem:
–Chłopcy nie ruszać się – a sam flegmatycznie wywijałem batem.
Potem wskazałem batem na mendle na polu, jakby nie mierzono do nas wcale. I udało się. Nasza wspaniała cierpliwość i opanowanie zwyciężyły. Oficer odjął lornetkę od oczu i dał komendę <zabezpiecz broń> i <marsz do wozów>. Było to wyraźnie słychać, a tłumaczył nam z niemieckiego „Bolek”. I tak swobodnie jechaliśmy sobie Mąchocicami ku lotnisku, choć za nami roiło się od Niemców. Dojechaliśmy do końca wsi od Masłowa i mieliśmy się zamaskować w górach. Skręcając przez jedno podwórze, chyba nawet był to kuzyn „Dzięcioła”, zatrzymaliśmy się tuż za stodołą. Stała tam duża polna grusza, mendle żyta i był duży kolisty rozdół. Tam wjechałem końmi, dałem im jeść i zaczęliśmy czekać.
Poszliśmy do gospodarza z „Dzięciołem” i niedługo przyszła wieść, że Niemcy chodzą po wsi za żywnością: zbożem, mąką, ziemniakami, kurami i co im się tylko uda zabrać. Musimy odczekać, aż skończą rekwizycję. Upłynęło chyba więcej niż dwie godziny, gdy na podwórzu zobaczyliśmy trzech Niemców, którzy ganiali gospodarza. Zabrali mu dwie gęsi i dwa worki ziemniaków. Można ich było załatwić, ale byliśmy nastawieni na lotnisko w Masłowie. Wkrótce przyszła wiadomość, że Niemcy odjechali już na lotnisko. Wtedy ubraliśmy konie i wjechaliśmy na podwórko. Gospodarz i gospodyni poprosili nas na obiad. Były to ziemniaki ze zsiadłym mlekiem. Obsiedliśmy długą ławę wraz z gospodarzami i ich dwojgiem dzieci.
Kiedy przy obiedzie mówiliśmy gospodarzom, żeby obserwowali z góry, jak będziemy Niemców rozbrajać na lotnisku, siedząca z nami przy obiedzie stara babcia przeżegnała się i do obrazów świętych na ścianie powiedziała:
–A zeby wom tam, Poniezus i Matka Boska poscesciła.
Podbudowany takim życzeniem patrzyłem po kolegach, którym taki obiad świetnie smakował. Położyliśmy łyżki, dziękując i wyszliśmy na podwórze. Konie nie jadły, zadarły łby do góry, jakby miały jechać na wesele. Ująłem lejce i ruszyliśmy zieloną drogą do dolnych Mąchocic. Po dojechaniu do drogi prowadzącej na lotnisko skręciłem na nią i ruszyłem wolnym kłusem. Konie ładnie leciały. Były nieduże, krępe, zdatne do biegów. Kiedy byliśmy może ze dwa kilometry od lotniska, zwolniłem konie do stępa i myślałem, jak wyjść cało z awantury na tym odkrytym terenie. Przecież w parę minut zdmuchną nas, wybiją jak muchy. Nas pięciu przeciwko 1500 Niemców w biały dzień. Wtem wpadł mi do głowy fortel, jak Niemców wykiwać.
Ruszyłem znowu ostrym kłusem. Zwróciłem twarz do kolegów i roześmiałem się zawadiacko.
–No to na miejscu raźno i gracko się zawińmy, bo to już niedługo.
Rozglądnąłem się po polach. Były żniwa. Wszędzie kończono koszenie żyta i ustawiano je w mendle. Przy drodze kopano rowy przeciwlotnicze. Kiedy podjechaliśmy do pierwszej grupki ludzi, uniosłem stena z wasążka i dość głośno od nich zawołałem:
–Ludzie! Ostrzegam was, uciekajcie. Mówcie innym, że ze wszystkich stron jadą partyzanci i będzie ogromna bitwa na lotnisku.
„Dzięcioł” powiedział:
–Coś ty, Michał?
–Róbcie to samo – powiedziałem do chłopaków. – Pokazujcie broń, ostrzegajcie ludzi.
Kiedy usłuchali, zaraz było widać wynik. Mówił jeden drugiemu a na drodze zrobił się ruch. Kiedy byliśmy może o 500 m od Niemców kopiących rowy, z góry od lotniska wyjechało dwóch oficerów na koniach. Jeden z nich przytknął lornetkę do oczu i obserwuje naszą furmankę. Po mnie poleciał jakby prąd elektryczny. Wstrzymałem konie idące lekkim kłusem, aż waga z orczykami, zapinana na hak, spadła na ziemię. Zatrzymałem konie i pomału założyłem wagę. Poprawiłem koniom podogonia, a oficerowi za ten czas uprzykrzyło się mnie obserwować. Rzuciłem okiem, przy drodze i po polach był popłoch. Ludzie uciekali a Niemcy zastanawiali się, co się dzieje. Uważałem, że moment dobry.
–Teraz skaczemy – powiedziałem. – „Bolek”, „Gustaw” załatwicie wartowników i tych dwóch oficerów. „Jakub” wam pomoże, ale odpowiada za konie, bo się spłoszą od strzałów. My z „Dzięciołem” rozbrajamy.
Ruszyłem teraz wyciągniętym kłusem i wkrótce byłem przy Niemcach kopiących okop. Wyskoczyliśmy wszyscy jak szatany i kierując lufy automatów w Niemców, wrzasnęliśmy <Hände hoch!>, kiedy powtórzyliśmy okrzyk 19 Niemców podniosło ręce do góry. Jeden tylko z kozła chwycił karabin, lecz „Dzięcioł” błyskawicznie był przy nim. Niemiec zdążył nawet wprowadzić pocisk do lufy, lecz nie zamknął zamka. Byłby go „Dzięcioł” pociągnął ze stena ale mu wyleciał magazynek. Błyskawicznie wyrwał zza pasa visa, ja również już go miałem kropnąć, gdy grzecznie podniósł ręce.
Dwudziestu Niemców trzymało rączki w górze. Równocześnie spełniali swoje zadanie „Gustaw”, „Bolek” i „Jakub”. „Bolek” i „Gustaw” oddali serie ze stenów do wartowników. Ci odpowiedzieli seriami empików. Jeden z nich padł na łące, a drugi zaczął uciekać. Chłopcy pogonili za nimi, wykończyli go na łące. „Jakub” oddał celną serię do oficera, który usiłował wyrwać parabellum. Zwalił się z konia, koń pociągnął go za nogę, rwąc w popłochu za drugim koniem i oficerem, który uciekał w kierunku lotniska. Nasze konie też się spłoszyły i omal nie uciekły. Złapał je „Jakub”, dobrze, że jeden folgował i biegały w kółko. „Jakub” podjechał bryczką pod samą broń. „Dzięcioł” pilnował Niemców a my z „Jakubem” szybko ładowaliśmy na wóz karabiny z kozłów, plecaki i amunicję. Szalona akcja trwała w biały dzień na oczach 1500 Niemców. Gotowej do walki kompani i pogotowia alarmowego. Niemcy wpadli w panikę i latali po lotnisku jak szaleni. Na polach ruch i panika. Myśleli, że to już koniec z nimi, a to było tylko pięciu partyzantów. Już prawie była broń załadowana, kiedy wrócił „Bolek” z „Gustawem”. Kazałem „Bolkowi” wygłosić mowę do rozbrojonych Niemców. Powiedział:
–My polscy partyzanci jesteśmy wszędzie. Zabieramy wam broń i nie chcemy was rozstrzeliwać. Nie słuchajcie Hitlera, wracajcie do domu, jak chcecie żyć. Wojnę już przegraliście.
Teraz szybko siadamy na wóz. „Dzięcioł” chwyta za konie, ja każę nabijać chłopakom zdobyte kabeki. Będziemy się mogli skutecznie bronić z dalszej odległości. Konie rwą galopem. Do wsi cztery kilometry. Wystarczy aby poczęli bić z dział lub cekaemów, a jesteśmy zdmuchnięci. Teren odkryty, równy i widoczny. Tymczasem nikt do nas nie strzela. Konie rwą aż charczą. Przelecieliśmy jeden kilometr, drugi, trzeci, czwarty i cisza. Kiedy wpadliśmy do rodzinnej wsi „Dzięcioła”, upadł mu bat. Wtedy też poderwał się z lotniska pierwszy samolot. Dzięcioł krzyczy do dziewuchy z trzeciego domu:
–Podaj mi bat. Niemców rozbroiliśmy na lotnisku i gonią nas.
Trzynastoletnia może dziewczyna podaje mu bat, podobno to była jego siostra.
Pędzimy, jesteśmy już przy mleczarni. Tu – myślę – trzeba zgubić ślad. Ściągamy zdobytą broń, przy pomocy jeszcze dwóch ludzi z organizacji i przeprawiamy się na drugą stronę rzeki. Konie każę „Kalecie”, bratu „Pogody”, odprowadzić do „Kofronia”. Wszystko w porządku, nic nie uroniliśmy. Jesteśmy na górze w lasku, gdy przed mleczarnię zajeżdżają kolumny samochodów i aż roi się od Niemców. Szukają bandytów. „Dzięcioł” złożywszy ręce do ust woła:
–Pocałujcie nas w dupę szwabskie mordy.
Idziemy do Bączkowa, ale na nas nadmiar ciężaru. Na przełęczy góry jakieś zabudowania nie bardzo bogatego chłopa. Gospodarz stoi w bramie, idziemy przez jego podwórze.
–Ojcze – mówię – może byście przechowali nie na długo karabiny, jest nam ciężko. Rozbroiliśmy Niemców.
–A dawajcie panowie. Krowę tu miałem. Nie znaleźli krowy, to i broni nie znajdą.
I schowaliśmy broń u chłopa w dość solidnym schronie. Kwaterujemy i odpoczywamy w Bączkowie w domu „Mikołaja”, który służy u „Nurta”. Przed wieczorem otrzymuję wiadomość od „Juranda” i list w którym pisze:
„Mściciel”, zabierz ludzi i dołączcie do nas, stoimy w Ciekotach u „Gila”. Najlepiej weźcie furmankę, bo wam ciężko. Gratuluję udanej akcji.
Kiedy tylko otrzymałem ten list, natychmiast wzięliśmy furmankę i o zmierzchu już byliśmy w Ciekotach. Na nasze przywitanie na zbiórce stał cały pluton. I my nie byliśmy dłużni. Urządziliśmy pompę zameldowania się. Na czele czterech podszedłem do „Juranda” równym ładnym krokiem i powiedziałem:
–Sekcja stój! W lewo zwrot! Baczność! Na prawo patrz!
Zasalutowałem i zameldowałem:
–Panie komendancie kapral „Mściciel” melduje posłusznie swój powrót z akcji w Masłowie Zdobyto 20 karabinów, dwóch Niemców zabitych, jeden ranny. Strat własnych nie ma.
–Dobrze było chłopcy!
–Ku chwale ojczyzny, panie komendancie! – odkrzyknęliśmy.
Potem rozpoczął się podział zdobytej broni. Cóż to była za uciecha, 30 ludzi uzbrojonych, zadanie wykonane. Dostawali nowiutkie kabeki i amunicję. Patrzyli na nas z uznaniem. Po kilku dniach przy rozkazie wieczornym podoficer służbowy kpr. „Kruk” czytał:
Z dniem dzisiejszym awansuje się kpr. „Mściciela” do stopnia plutonowego, st. strz. „Bolka”, „Gustawa” i „Dzięcioła” do stopnia kaprala.
Za brawurową akcję w Masłowie przedstawia się wszystkich do odznaczenia Krzyżem Virtuti Militari.
Przy wyczytywaniu nazwisk każdy odzywał się. W rozkazie również było o podziale na drużyny. Dowódcą pierwszej drużyny i zastępcą kom. „Juranda” byłem ogłoszony w rozkazie ja.